Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2016-02-18]
"Żółty dziób" Czarnego Jastrzębia - Sebastian Rozwadowski o Dakarze.
 

Siedzę w kawiarni w towarzystwie Sebastiana Rozwadowskiego, którego namówiłam na rozmowę o jego debiutanckim Dakarze 2016. Sebastian popija herbatę, choć jest zdeklarowanym kawoszem. Na Dakarze miał pod dostatkiem adrenaliny, więc za kawą tam zbytnio nie tęsknił. Za to po lód do zimnych napojów udawał się do Robby’ego Gordona, który dysponował tym deficytowym w biwakowych warunkach towarem. A potem na 3-4 godziny zagłębiał się w pracy nad roadbookiem. Spał jakieś 5-7 godzin. I tak przez 2 tygodnie. Sebastian swoją herbatę zagryza czekoladowym cukierkiem. Tego akurat mu na Dakarze zabrakło, teraz nadrabia. „Wiesz, ja ciągle się nie mogę przestawić z tego dakarowego życia na to tutejsze, codzienne…” – mówi, składając w kostkę papierek po cukierku. W jego oczach widać tęsknotę za „tamtym” życiem. Gdyby to było możliwe, już teraz wróciłby na trasy Dakaru. I znów – już nie jako „żółtodziób” – zasiadłby na prawym fotelu „Black Hawka” („Czarnego Jastrzębia”), ramię w ramię ze swoim litewskim kierowcą i kumplem Benediktasem Vanagasem, z którym wspólnie przemierzał południowoamerykańskie trasy. Co go tak w Dakarze urzekło, że nawet 3 tygodnie po rajdzie wciąż kipi emocjami? Sami zobaczcie.

AM: Twój pierwszy Dakar za Tobą. Wielu zawodników po swoim pierwszym starcie w tym rajdzie mówiło: „nigdy więcej!”. Ty się zdecydowanie do tej grupy nie zaliczasz. Co czułeś po ukończeniu swojego debiutanckiego Dakaru?

SR: Ja tak naprawdę jestem w tej grupie chyba zupełnie nielicznej. Z tego, co mi opowiadali, przeważnie zawodnicy wracając z Dakaru nienawidzą go, mają absolutnie dość, chcą odpocząć i po miesiącu zaczyna się coś w nich rodzić, kiełkować i już zaczynają myśleć, jak tam wrócić. Potem, 2-3 miesiące po Dakarze, to już jest absolutnie pełna szajba i już wszyscy myślą, że trzeba tam wrócić. Natomiast ja byłem w tej jeszcze innej grupie zawodników, którzy w ogóle nie chcieli wyjeżdżać z Dakaru. Jak stałem w kolejce na metę rajdu - czekaliśmy godzinkę - to sobie myślałem, że fajnie by było pojechać jeszcze jeden dzień i jeszcze jeden… Ja się dopiero zacząłem rozkręcać, zacząłem dobrze czuć, zacząłem czuć się swobodnie na tym Dakarze i naprawdę fizycznie byłem na tyle dobrze przygotowany, że ja tam mogłem spokojnie zostać tydzień, może nawet dwa tygodnie, pojechać kolejny rajd i byłoby to z dużą, dużą przyjemnością, bo byłem bogatszy o masę doświadczeń.

AM: Co Cię tak urzekło w Dakarze, że nie chciałeś z niego wracać?

SR: Najwięcej frajdy sprawiał mi stopień trudności tego rajdu. Im trudniejszy był odcinek, tym lepszy, bo przejechanie czegoś trudnego, pokonanie jakichś naprawdę dużych przeciwności losu dawało naprawdę mnóstwo frajdy. Ja się najbardziej bałem otwartych przestrzeni, wydm, bałem się nawigacji na pustyni. Faktycznie nie było tego zbyt wiele na tym Dakarze – niestety. Na pewno były to najtrudniejsze odcinki, czyli Belen – Belen i Belen – La Rioja, a więc ta słynna Fiambala, ale to była cała kwintesencja Dakaru. Najwięcej emocji było przy trudnych, ukrytych waypointach, gdy jechaliśmy, wydawać by się mogło, że w jego kierunku, a tego waypointa nie było, nie było, a nagle wskakiwał – wtedy przepływało tyle endorfin, tyle radości odczuwałem! „No dobra, jeden jest! Lecimy kolejny!” – i to tak nakręcało, jak narkotyk. Nie miałem do czynienia z narkotykami, ale pewnie to też jest tak, że się chce jeszcze więcej, jeszcze więcej i jeszcze więcej. W związku z tym te trudne odcinki były fantastyczne, bo wyzwalały mnóstwo emocji. Urzekł mnie także cały trud tego Dakaru.
Startowaliśmy na różnych wysokościach – od poziomu morza do prawie 5000m n.p.m. w Boliwii, czyli ogromne różnice wysokości, bardzo ograniczona ilość tlenu – to była generalnie duża trudność. Do tego różne strefy klimatyczne, różna pogoda: od +2 stopni do 50, od burz piaskowych po huragany i gradobicia, a nawet śnieg w Boliwii. Jechaliśmy przez wyschnięte rzeki, wezbrane rzeki, kaniony, góry, argentyńską Pampę. To wszystko sprawiało, że ten rajd jest naprawdę ekstremalnie trudny, ale właśnie dlatego warto tam być! To dlatego on jest tak rozpoznawalny, że ma te wszystkie elementy – coś, czego się nie spotka nigdzie indziej na świecie. I to chyba jest najbardziej przyciągające.

AM: Wielu zawodników narzekało na ten pierwszy tydzień rajdu, który, ich zdaniem, był taki „nie dakarowy”, że trasy były bardziej „wurcowe”. Co Ty o tym sądzisz?

SR: Faktycznie, ten pierwszy tydzień to nie był taki typowy Dakar, bo to były, jak mówisz, trasy bardziej typu WRC. Szczególnie w okolicach Cordoby były to wręcz odcinki Rajdu Argentyny, po których częściowo jeździliśmy. Natomiast mi się to bardzo podobało, bo pozwoliło mi to się wdrożyć w ten Dakar i rozkręcać z dnia na dzień w sposób płynny. Te trasy WRC nie stanowiły dla mnie problemu, więc mogłem się skupić na lepszym przygotowaniu, na poznaniu samochodu, na poznaniu całego otoczenia, na poznaniu przyrządów nawigacyjnych, z którymi też nie miałem zbyt wiele do czynienia. Z mojego punktu widzenia to było fantastyczne, że mogłem tak z dnia na dzień się rozkręcać i miałem ten stopień trudności dokładany. Gdybyśmy wystartowali tak, jak to wstępnie miało być, czyli od razu z Peru i wkroczyli byśmy na wydmy w okolicach Pisco czy Nazca, to prawdopodobnie dostałbym bardziej w kość i prawdopodobnie nie byłbym taki zadowolony, przynajmniej na początku. A tak tutaj mogłem się spokojnie rozkręcać, rozkręcać i dopiero potem, po dniu odpoczynku trafiliśmy już do Belen, na wydmy do La Rioja, do Fiambali. Ten schemat rajdu bardzo mi odpowiadał.

AM: Wspomniałeś o przygotowywaniu się. Wielu zawodników obawiało się znacznych wysokości, na których rozgrywana była część odcinków. Ty nie miałeś takich obaw i jeszcze przed wyjazdem wiedziałeś, że z wysokościami nie będziesz miał problemów i rzeczywiście tak było. Jak się do takich wysokogórskich warunków przygotowywałeś?

SR: Jak na początku przeczytałem agendę Dakaru i zobaczyłem, na jakie wysokości będziemy wjeżdżać i wiedząc, jakie problemy mieli zawodnicy już w zeszłym roku, gdzie wjeżdżali „tylko” na 4200m n.p.m., to było to troszkę przerażające. Ale ja postanowiłem znaleźć na to jakieś rozwiązanie. Jestem w Polsce, muszę temu jakoś zaradzić, muszę się przygotować. Strzałem w dziesiątkę było wypożyczenie namiotu tlenowego. W takich namiotach przygotowują się alpiniści do wypraw wysokogórskich, bądź kolarze, łyżwiarze szybcy, również zawodnicy uprawiający biegi narciarskie, czyli generalnie sporty bardzo mocno wydolnościowe. Ten namiot pomaga do tego się przygotować, pomaga pobudzić nasz organizm do produkcji hemoglobiny i erytrocytów, które są odpowiedzialne za transport tlenu. W związku z tym ja sobie wymyśliłem, że prawdopodobnie będzie to idealne rozwiązanie do przygotowania się do warunków panujących w Boliwii. I tak też się stało. Ja ten namiot wynająłem na miesiąc i bite 3 tygodnie spałem w tym namiocie. Ustalałem sobie wysokość maksymalną, czyli 4000m n.p.m., czemu odpowiada jakieś 12,5% tlenu. Jeszcze przed snem trenowałem na cykloergometrze w takiej specjalnej masce podłączonej do tego agregatu – tam miałem minimalnie więcej tlenu, 14,5%, 3500m n.p.m. To wszystko dało taki efekt, że mój organizm był bardzo dobrze przygotowany. Zrobiłem sobie badania przed startem tego treningu i potem po miesiącu, przed samym wylotem na Dakar, i widziałem ogromną różnicę w ilości erytrocytów, a to pozwalało mi być pewnym, że na tych wysokościach będzie dobrze. I faktycznie – gdyby nie zegarek z wysokościomierzem, gdyby nie zapis w książce drogowej, że właśnie wjeżdżamy na przełęcz na 4800m n.p.m., to – wierzcie mi – ja bym tego wcale nie odczuł i absolutnie bezobjawowo przejechałbym przez te góry, przez te wysokości, nie zauważając, że byłem na tak skrajnie wysoko położonych terenach.

AM: Do tego dało się przygotować jeszcze przed wyjazdem, w domu, w przeciwieństwie do nawigacji na wydmach. Tego właśnie się obawiałeś. Okazało się jednak, że nie było się czego bać, nie miałeś tam problemów.

SR: Tam był jeden taki waypoint, z którym wszyscy mieli problemy. Mi się tam udało mieć ich niewiele, bo straciłem tylko 10 minut. Czołowi zawodnicy na tym waypoint’cie potracili nawet po pół godziny. Przypomnijmy – pilot Mikko Hirvonena, Michel Perin, człowiek, który zwyciężył Dakar w 2014 roku z Nanim Romą, szukał tego waypointa pół godziny, pilot Stephane’a Peterhansela, Jean Paul Cotrett, szukał go paręnaście minut, podobnie pilot Sebastiena Loeba, Daniel Elena. Tam wszyscy mieli problemy. Mi się udało dość szybko go odnaleźć. W sumie popełniłem na tym rajdzie dwa błędy nawigacyjne łącznie na 15 minut (ja to sobie skrzętnie wynotowałem), co tak naprawdę jest chyba niezłym wynikiem, jak na debiut na Dakarze, patrząc na to, ile błędów popełnili inni. W związku z tym myślę, że pozwala to optymistycznie patrzeć w przyszłość. Natomiast skąd się wzięły te błędy? To też było ważne, bo pojechałem na ten Dakar, żeby popełnić jak najmniejszą ilość błędów, jak najwięcej się nauczyć, jak najwięcej wniosków wyciągnąć. Jakie są więc wnioski z tych moich błędów nawigacyjnych? Wnioski są takie, że nie można ufać innym zawodnikom. Nie dlatego, że oni chcą nas zmylić, tylko dlatego, że każdy jest omylny. I moje błędy wynikały tylko i wyłącznie z tego, że ja jeszcze nie do końca ufałem sobie, nie do końca wierzyłem w swoją intuicję bądź swoją orientację w terenie i zasugerowałem się tym, jak jadą inni zawodnicy, dużo bardziej doświadczeni. W tych dwóch przypadkach było tak, że kilku lub kilkunastu zawodników szukało waypointa i samochody jeździły w różnych kierunkach, a ja, zamiast podążać za własną intuicją i za tym, co mówi książka drogowa, zdecydowałem się podążać za bardziej doświadczonymi zawodnikami. To był błąd. Jak widać, na Dakarze błędy popełnia każdy. Wniosek jest taki, że musimy być cały czas maksymalnie skoncentrowani, ufać książce drogowej i skupiać się na niej, bo tylko ona jest odnośnikiem. Myślę, że to jest bardzo duża nauczka na przyszłość.

AM: Błędy na 15 minut to w sumie niewiele. Więcej czasu kosztowały Was różne przygody. Ostatecznie wywalczyliście sobie 26. miejsce, co przy tych wszystkich „niespodziankach” na trasie jest naprawdę dobrym wynikiem, choć celowaliście w pierwszą dwudziestkę. Czy Ty lub Benedykt byliście rozczarowani swoim rezultatem?

SR: Ja przed wyjazdem na rajd bardzo głośno i otwarcie deklarowałem, że dla mnie miejsce nie ma znaczenia. Czy to będzie miejsce 20., 27., czy 25. - to jest nieważne. Z perspektywy czasu widzę, że troszkę trzeba zmienić to podejście, bo jednak jestem sportowcem i zawsze by się chciało być o tę parę oczek wyżej. Tym bardziej, że odliczając takie ewidentne straty, które powstały czy z wypadku, czy z kilka razy awarii technicznej naszego samochodu, to naprawdę ta pierwsza dwudziestka była w zasięgu. Na pewno żal jest tej pierwszej dwudziestki, zawsze lepiej jest być 20. niż 26. Ta pierwsza dwudziestka to byłby wynik bardzo satysfakcjonujący mnie, jak i Benedykta, który chciał poprawić swój zeszłoroczny rezultat. Natomiast nie udało się, zdobyliśmy 26. miejsce, ale – tak, jak mówisz – przy tej całej ilości przygód, które nas spotkały na Dakarze – w zasadzie przejechaliśmy tylko dwa odcinki, nie wysiadając z samochodu, na pozostałych to zawsze coś się działo, na większe lub mniejsze straty czasowe – to i tak jest dość duży wyczyn. Spójrzmy na wyniki naszych dużo bardziej doświadczonych kolegów i lepiej usprzętowionych, nawet z Polski, których również ten Dakar nie oszczędzał - oni również zajęli bardziej odległe lokaty. Nasze 26. miejsce przy tym wszystkim jest OK.

AM: Wynik, jaki osiąga załoga samochodowa, to efekt współpracy dwóch osób – kierowcy i pilota. Jak się układała Wasza współpraca na Dakarze?

SR: Wydaje mi się, że układała się bardzo dobrze, bo potwierdzeniem tego są plany na przyszłość. Nasz duet będzie trwał. Mamy plany startów w tym sezonie, potem kolejny Dakar, w związku z tym ta unia polsko-litewska chyba zbudowała porządne podwaliny pod przyszłą współpracę.

AM: Mówicie dwoma różnymi językami, więc obawialiście się trochę o komunikację. Jak ona zagrała na Dakarze?

SR: My się komunikujemy w samochodzie w języku angielskim, bo ani ja nie władam językiem litewskim, ani Benedykt na razie językiem polskim, chociaż nauka dobrze mu idzie– zdecydowanie lepiej niż mnie litewskiego. Ja miałem duże obawy, czy będę w stanie odpowiednio tę drogę opisać, przekazać kierowcy wszystkie niezbędne informacje, z odpowiednimi szczegółami odnośnie trasy. Wiadomo, że w języku ojczystym to jest bardzo łatwe. Krzysiek Hołowczyc zawsze podkreślał, że on bardzo by chciał mieć polskiego pilota, polskojęzycznego, bo wtedy tych szczegółowych informacji ma dostarczonych dużo więcej niż od pilota, który przekazuje mu to w języku angielskim. I pewnie coś w tym jest. Na pewno można te informacje przekazać szybciej i w większej ilości w języku ojczystym. Natomiast mnie po tym Dakarze, po przejechaniu 14 dni z opisywaniem trasy po angielsku, ciężko już jest sobie wyobrazić dyktowanie po polsku. Jednak język angielski jest bardzo łatwym językiem, ma bardzo dużo skrótów, jest bardzo intuicyjny i myślę, że nam to dobrze wychodziło. Z dnia na dzień było coraz lepiej, ta komunikacja się poprawiała. Moje doświadczenie odnośnie postrzegania trasy, przekazywania jej też z dnia na dzień było większe. Myślę, że na koniec tworzyliśmy naprawdę zgrany duet, rozumiejący się i komunikujący się w sposób bardzo jasny, klarowny i zrozumiały.

AM: Nawet najbardziej zgrane duety podczas tych dwóch tygodni, kiedy kierowca i pilot są w zasadzie skazani na siebie, mają jednak swoje lepsze i gorsze chwile. Czy Wam się zdarzały takie momenty, że np. jeden w drugiego chciał rzucać kaskiem?

SR: Z mojej strony czegoś takiego nie było. Myślę też, że gdyby było ze strony Benedykta, to bym to zaobserwował. Nie było takich chwil, naprawdę. To dziwne, bo ja też się obawiałem, że gdy jest dwóch facetów naładowanych adrenaliną, zamkniętych w tej blaszano-kewlarowej puszce przez dwa tygodnie, to tych emocji będzie tyle, że one będą aż uciekały wszystkimi otworami z tego samochodu. A znamy przypadki rzucania w siebie kaskami, czy zostawiania pilota na pustyni. Ale w naszym przypadku do tego nie doszło. Uważam, że to był dla nas naprawdę dobry rajd, naprawdę się dobrze zgraliśmy, to porozumienie było na bardzo dobrym poziomie. Myślę, że to też duży szacunek, jakim darzymy się wzajemnie zadecydował, że takich sytuacji nie było. Pilot, gdy taka sytuacja się pojawia, to powinien przejąć inicjatywę, zająć się polaryzacją tych stosunków w samochodzie, przyjąć pewne rzeczy na klatę, a po odcinku lub nawet po rajdzie wyjaśnić je z kierowcą. Ja nie miałem takiego zadania, na tym rajdzie naprawdę nie musiałem być tym psychologiem, nie musiałem używać sztuczek socjotechnicznych, żeby atmosfera była dobra, bo ona była naprawdę fajna. Byliśmy naturalnymi kumplami.

AM: Jak wspomniałeś, zgraliście się tak dobrze, że na Dakarze 2016 Wasza współpraca się nie kończy. Jakie macie dalsze plany?

SR: Plany są ambitne. Oczywiście zależą one w tym sporcie nie tyle od wyobraźni, bo jej nie brakuje, a od możliwości sponsorów i ich łaskawości. Oczywiście musimy znaleźć budżet na nasze projekty. A są one ambitne. Głównym rajdem, w którym chcemy wystartować przed przyszłorocznym Dakarem, jest reaktywowany Silk Way Rally w nowej formie. To bardzo ciekawy rajd, bardzo długa trasa, bo około 10000km. Trasa prowadzi z Moskwy do Pekinu i bardzo byśmy chcieli, żeby polski biały orzeł i litewska Pogoń stanęły na starcie na Placu Czerwonym – to miałoby też fajny symboliczny wymiar. Czy to się uda? Zobaczymy. Koszty tej operacji, wystartowania w tym rajdzie, są ogromne. Zrobimy jednak wszystko, żeby to się udało. Chcielibyśmy również pojechać w Italian Baja, znanej nam już z zeszłego roku, być może wystartować w Abu Dhabi bądź w Katarze, żeby jednak był jakiś rajd pustynny w międzyczasie. Jeżeli nie wyjdzie Silk Way, to na pewno Baja Poland. Silk Way koliduje z Baja Poland - samochód nie zdąży wrócić z Pekinu, trzeba by użyć drugiego auta, którego na razie nie posiadamy. No i potem Dakar. Tak naprawdę może tych eventów nie ma zbyt wiele, ale są to bardzo ciekawe projekty, do których przygotowania zajmują sporo czasu. Tak samo, jak do Dakaru, trzeba się do nich przygotowywać 3-4 miesiące, żeby to fizycznie dobrze znieść. Ja już wiem, jak to zrobić, ale wiem, że jest to nieodzowny element tych przygotowań. Czułem się doskonale na Dakarze, ale tylko dlatego, że przez 4 miesiące wylałem naprawdę mnóstwo potu i mnóstwo energii poświęciłem na te przygotowania.

AM: To wróćmy jeszcze na ten Dakar 2016. To było spełnione marzenie?

SR: Na pewno tak. Nawet dwa spełnione marzenia – wystartowanie i ukończenie. Ale i rozpalone kolejne. To jest tak, że Dakar nigdy się nie kończy. I faktycznie – wróciłem, choć chciałem tam jeszcze zostać, ale teraz są już kolejne marzenia. To są już marzenia o konkretnych miejscach, już o wyższych lokatach. Na pewno już nie o wystartowaniu, bo nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie wystartować. Choć byłem ostatnio na kawie z Krzyśkiem Hołowczycem, który mnie troszkę studził, mówiąc, że najgorsze jest się napalić i potem nie wystartować, wtedy to dopiero dostajesz kota! Teraz mam pierwszy raz w życiu taki dziwny objaw, że wróciłem z rajdu i nie bardzo potrafię się odnaleźć tutaj w tej rzeczywistości. Cały czas mam głowę w chmurach, cały czas myślę o czym innym i odnalezienie się z powrotem w pracy, w tej codzienności jest dla mnie dość trudne po tych przeżyciach, po tych emocjach, jakie były na Dakarze. No i właśnie Krzysiek powiedział mi: „To jest nic, stary. Najgorzej, jak się tak napalisz i okaże się, że nie możesz jechać i dlatego musisz być bardzo ostrożny, bo dopiero wtedy przychodzi rozczarowanie”. Ja mam nadzieję, że to rozczarowanie nie przyjdzie i że te kolejne marzenia będą realizowane. A żeby się zrealizowały, to trzeba je mieć – ja je mam i one nie kończą się na 2017 czy 2018 roku. Ja mam jeszcze parę lat startów przed sobą i naprawdę chciałbym w tym rajdzie osiągnąć jak najwięcej. Ale to po kolei, małą łyżeczką. Marzenia są, podwaliny zostały zrobione i teraz trzeba ciężko pracować, żeby kolejny etap osiągnąć.

AM: I marzyć dalej?

SR: I marzyć dalej, nigdy nie przestawać!


Z Sebastianem Rozwadowskim rozmawiała Anna Michalska.

Fot. Marian Chytka, Edgaras Buiko, Team „General Financing – Autopaslauga by Pitlane”

<< powrót
Dodaj do:





X