Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2016-05-14]
Rajdowa ruletka - podsumowanie Baja Carpathia
 

Baja Carpathia to z pewnością jedna z najtrudniejszych w sezonie rund Rajdowych Mistrzostw Polski i Rajdowego Pucharu Polski Samochodów Terenowych oraz Pucharu Polski w Rajdach Baja. Trasy tego rajdu są bardzo wymagające, szczególnie w krętych leśnych partiach oraz w tych fragmentach, które biegną piaszczystymi pasami taktycznymi. Co roku Baja Carpathia zbiera swoje żniwo wśród pojazdów, które często nie wytrzymują trudów trasy, a także nierzadko wśród zawodników. Wobec tego jakakolwiek próba przewidywania wyników ma mniej więcej taki sens, jak wróżenie z fusów. Podczas tegorocznej Baja Carpathia walka o miejsca toczyła się aż do samego końca, choć byli też i tacy zawodnicy, którzy już od pierwszych kilometrów nie dali innym szans. A ja znów miałam informacje z trasy z pierwszej ręki – na PKCu wjazdowym na serwis wszystkie efekty zmagań widać jak na dłoni.

Po 5,5 godzinach spędzonych w PKSie do Stalowej Woli (połowa mojej 11-godzinnej podróży na Baja Carpathia) sądziłam, że wiem, co będą czuli zawodnicy, którzy dzień później będą walczyć na trasie rajdu. A guzik! Aż tak hardkorowo w tym mało sympatycznym pojeździe to ja nie miałam. Przynajmniej mój kręgosłup dotarł w piątkowe popołudnie do bazy rajdu w jednym kawałku. Z zawodnikami przez dwa kolejne dni natomiast bywało różnie – trasa solidnie dała im w kość. Pojazdom również. Z mojego doskonałego punktu obserwacyjnego, jakim był PKC „serwis wjazd”, bez patrzenia w wyniki doskonale było widać, komu jak poszło na odcinku. Już po pierwszym oesie zdarzały się bowiem karty drogowe z brakującym wpisem z mety. Znaczy się już tam było ciężko. A potem było tylko gorzej – w sumie ta podkarpacka masakra (i to wcale nie piłą mechaniczną) ciągnęła się przez 300km dziur, korzeni, kopnych piasków i wąskich jak szpilka leśnych ścieżek. Jak słusznie zauważył Łukasz Włoch, na taką trasę to trzeba mieć kręgosłupy z silikonu. Szczerze więc gratuluję wszystkim tym, którzy Baja Carpathia przetrwali, a przed zwycięzcami chylę czoła.

RMPST / CEZ

Piątkowe popołudnie było chłodne i dżdżyste, na szczęście koledzy technicy postanowili nam podrzucić namiot. Przeliczyli się jednak sądząc, że poradzimy sobie z jego rozłożeniem. Wrażliwi na kobiecą niedolę okazali się panowie z teamu TransZiem, którzy po wyjeździe swoich załóg na trasę pierwszego oesu wspomogli nas, rozstawiając i fachowo mocując do podłoża nieszczęsne namiocisko. Mało tego – zrobili nam przepyszną i bezcenną w tych PKCowych warunkach kawę (wielkie dzięki!)! Okazuje się, że i sędziowie mogą mieć swój serwis A na serwis niebawem zaczęły zjeżdżać pierwsze załogi, którym nie poszczęściło się na pierwszym, 56-kilometrowym oesie. Chwilę później na PKCu pojawiła się czołówka stawki RMPST. Pierwsi w kolejce do PKCu byli Mirek Zapletal i Bartek Momot. Zanim do nas dotarli, zdążyłam się zorientować, że to oni ten oes wygrali z aż ponad 3-minutową przewagą nad Marcinem Łukaszewskim i Magdą Duhanik. Te dwie załogi zwykle „tną” się o sekundy czy wręcz ich ułamki, zatem taka przewaga załogi Hummera nad załogą BMW na dość krótkim odcinku była zastanawiająca. – Sam nie wiem, jak to się stało… - z szeroko otwartymi oczami mówił Bartek, zapytany przeze mnie, jak to możliwe, że aż tyle zapasu nad załogą Off-roadsport udało im się wywalczyć. Nie wiedziała również Magda: - Minutę to bym zrozumiała, ale trzy??? – kręciła z niedowierzania głową. Zagadka rozwiązała się wraz z przyjazdem załogi Jes Munk / Rafał Marton: - Przecież Mirek to przez te dziury przelatuje – zupełnie bez zdziwienia wyjaśnił Rafał, nota bene jeden z najbardziej doświadczonych polskich pilotów cross country, więc zna się na rzeczy. To przelatywanie Mirka przez dziury potwierdzały czasy, jakie uzyskiwał także na kolejnych odcinkach, a także coraz bardziej blada po każdym oesie twarz Bartka, który atrakcje zafundowane mu przez jego kierowcę skwitował słowami: - Ty sobie nie wyobrażasz, co się dzieje u nas w kabinie! Wyobrażam. PKS z Warszawy do Stalowej Woli przy Zapletalowym Hummerze to pikuś. Przy BMW Łukaszewskiego również, bo Magda zapewne przeżywała podobne katusze, gdy Marcin starał się dogonić czesko-polską załogę. Marcin i Magda walczyli nie tylko z konkurentami i wyboistą trasą, ale także… z własnym autem:
-Mocny, duszący dym. Ja pomyślałem, że silnik chodzi, alarm żaden się nie pokazał – mówię: jedziemy. Może odma czy coś… Wtedy dym zaczął tak intensywnie wpadać do kabiny, że podjęliśmy decyzję, żeby się zatrzymać. Zobaczyłem, że pali się wiązka od metromierzy. Wyrwałem ją i silnik zgasł. Już byłem najgorszej myśli, że tam staniemy, ale silnik zapalił, więc mówię: wsiadamy i jedziemy. Dalej się zaczęło dymić, więc musieliśmy się znowu zatrzymać. Zerwałem półkę, patrzę, a tam żywy ogień. Także nawrzucaliśmy piachu, a piachu tam jest pod dostatkiem, bo to akurat było na tym pasie przeciwpożarowym, no i udało się zadusić. Zapięliśmy się i ogień! – opowiadał o swojej przygodzie z ostatniego oesu Marcin Łukaszewski. To chyba jakieś fatum, bo przypomnijmy, że na zeszłorocznej Baja Carpathia BMW Marcina i Magdy również się zapaliło – wtedy jednak pożar wyeliminował ich z rajdu, a tym razem auto dowiozło ich do mety. Rajd ukończyli oni jednak na 2. pozycji z wynoszącą 17’33” stratą do załogi Zapletal / Momot. Czeski kierowca natomiast triumfował w Baja Carpathia już po raz czwarty – ewidentnie ten rajd po prostu należy do niego. Nie tak oczywista, jak dwa pierwsze miejsca, była zaś kwestia najniższego stopnia podium. Walka o tę lokatę rozegrała się pomiędzy trzema załogami: Zdenkiem Porizkiem i Markiem Sykorą, Jesem Munkiem i Rafałem Martonem oraz Włodkiem Grajkiem i Piotrem Brakowieckim. Z tej rozgrywki wypadł duńsko-polski duet Munk / Marton, których z rajdu wyeliminowała awaria skrzyni biegów. Natomiast Czesi i Polacy toczyli bój aż do samej mety. Po 3 oesach górą byli Grajek i Brakowiecki, jednak na ostatnim odcinku szybsi okazali się Porizek i Sykora. Te dwie załogi rozdzieliły jednak zaledwie… 3 sekundy! Pomimo tego, iż ostatecznie Włodek i Piotr znaleźli się poza podium, udowodnili, że swoim nowym autem – BMW X5, które póki co okazuje się mniej awaryjne niż poczciwy SAM MRT, są w stanie rywalizować o najwyższe lokaty. A znając ambicję, ducha walki, a także ogromną rajdową pasję obu panów, możemy się w tym sezonie spodziewać naprawdę ciekawych występów tej przesympatycznej załogi.

Ciekawą walkę podczas Baja Carpathia zafundowali kibicom, a także sobie nawzajem, zawodnicy z grupy T2. Piaszczyste fragmenty trasy seryjnym autom oraz ich załogom szczególnie dawały w kość, nierzadko wymuszając użycie łopat lub poszukiwanie ratunku ze strony innych zawodników. W piaskową pułapkę dali się złapać m.in. Klaudia Podkalicka i Błażej Czekan czy Tomasz Piec i Gabriel Prochacki. Innego typu kłopoty mieli z kolei Robert Kufel i Daniel Dymurski – ich Navara po rajdzie nosiła znamiona bliskiego spotkania z drzewem. Przygody Roberta i Daniela na ostatnim oesie kosztowały tę załogę spadek z 3. miejsca, które zajmowali po 3 odcinkach. Na tę pozycję wskoczył natomiast Grzesiek Jankowski, który tym razem „podsiadł” Kasię za sterami Pajero, zaś prawy fotel powierzył Ernestowi Góreckiemu. Żółte Pajero po raz drugi w tym roku okazało się mniej zawodne od dotychczasowej żółtej Navary państwa Jankowskich i nie sprawiając większych problemów (zwłaszcza w porównaniu z konkurencją) szczęśliwie dotarło do mety, dzięki czemu Grzesiek i Ernest mogli się cieszyć z pucharów i najniższego stopnia podium w T2. Dwa pierwsze miejsca natomiast od początku rajdu zarezerwowane były dla dwóch innych załóg Pajero – Marcina Sobiecha i Inez Kieliby oraz Grześka Szwagrzyka i Kuby Molitera. Nie od początku jednak było wiadomo, jak te dwa duety podzielą te miejsca między siebie. Walka pomiędzy nimi była naprawdę ciekawa i zacięta. Po 3 oesach prym wiedli Marcin i Inez, jednak ich przewaga nad Grześkiem i Kubą przed ostatnim odcinkiem wynosiła zaledwie 7 sekund. Marcin mógł być nieco rozkojarzony, gdyż przez znaczną część rajdu miał spowodowane (czy też sprowokowane) prezentacją koszulek klubowych dylematy związane z ich rozmiarówką. Ciężko mu było przyjąć do wiadomości, że rozmiar S to rozmiar S, niezależnie od tego, kto go nosi. Marcinowe rozkojarzenie koszulkowe na ostatnim oesie wykorzystał Grzesiek i „łyknął” rywala na ponad 5 minut. No dobra, nie zwalajmy na koszulki, po prostu załoga Szwagrzyk / Moliter była szybsza. Ostatecznie więc to oni zwyciężyli, kończąc rajd z wynoszącą 4’56” przewagą nad duetem Sobiech / Kieliba: - Był to techniczny rajd, bardzo trudny, wymagający, zarówno dla samochodu, jak i dla kierowcy, dlatego jesteśmy tym bardziej szczęśliwi, że jesteśmy na mecie i jeszcze bardziej szczęśliwi, że wygraliśmy tę rywalizację w grupie T2 – mówił zadowolony Grzesiek Szwagrzyk. Kuba Moliter zaś zwrócił uwagę na „cichych bohaterów” tego rajdu:, czyli mechaników: - Chłopaki przygotowali perfekcyjnie samochód, samochód spisał się wyśmienicie, wtedy też się jedzie z tak zwaną „czystą głową”, tylko po wynik sportowy, nie trzeba się zastanawiać, czy dojedziemy, czy nie – tłumaczył „umysłowy” w załodze Szwagrzyk / Moliter. Słusznie, bo rzeczywiście przygotowanie auta, gwarantujące bezawaryjną jazdę, na Baja Carpathia było kluczowe.

Bezawaryjność była także istotna w wyjątkowo licznej na tym rajdzie grupie T3. Startowały w niej 4 załogi – dwie „standardowe”, czyli Andrzej Miklaszewski i Jarek Małkus oraz Jacek Kozakiewicz i Łukasz Łaskawiec, obie w równie typowych w T3 Polarisach. Mniej typowe były pojazdy dwóch „solowych” kierowców węgierskich, Zoltana Hangodi i Gabora Juhasza. Wprawdzie już dwa razy widziałam na żywo ów nietypowy pojazd, jakim jest Klement Mosquito (oglądałam go z bliska na Baja Poland), ale takie cudo podjeżdżające na PKC robi wrażenie. Zwłaszcza wtedy, gdy rozpościera skrzydła – a taki widok zaserwował nam kierowca niebieskiego „Moskita”, Gabor Juhasz. Z daleka mogłoby się wydawać, że na PKC przysiadł motyl, słowo daję! W dodatku okazało się, że za sterami tego błękitnego motyla siedzi wyjątkowo sympatyczny, uśmiechnięty, a co najważniejsze bardzo waleczny człowiek. Jego rodak z pomarańczowego „Moskita”, Zoltan Hangodi, rozpoczął rajd z „wysokiego C”, wygrywając dwa pierwsze oesy. Z OS3 jednak jego pojazd wracał na lawecie. Z kolei Gabor Juhasz swoim niebieskim „motylkiem” na serwis przyjechał mocno spóźniony, bez wpisu z mety w karcie drogowej, za to uśmiechnięty. – Co się stało? – zapytałam. – Sprzęgło… Ale chcę jechać dalej! Co mam zrobić? – waleczny ten Węgier, nie ma co! Wyjaśniłam, co powinien zrobić, by móc wystartować do ostatniego oesu, po cichu trzymając kciuki, by przybysz z kraju wina i papryki dotarł do mety. Niestety moje kciuki nie wystarczyły – mój nowy kolega Gabor na ostatnim odcinku również nie miał szczęścia. Solidnie się zakopał i mimo bardzo ambitnych prób wydostania pojazdu z piaskowej pułapki zakończył rajd na tym oesie. Problemy na tym odcinku mieli również Jacek Kozakiewicz i Łukasz Łaskawiec, ale oni, w przeciwieństwie do węgierskich rywali, zostali sklasyfikowani. Naturalną koleją rzeczy zwycięzcami zostali ci, którym udało się pokonać wszystkie 4 odcinki, czyli ubiegłoroczni Mistrzowie Polski – Andrzej Miklaszewski i Jarek Małkus. Powtórzyła się zatem historia z Baja Drawsko.

Swój sukces z Drawska powtórzyli także zwycięzcy tego rajdu w grupie TH, czyli Krzysiek Antończak i Andrzej Mańkowski. Ich zwycięstwo w Baja Carpathia jednak po dwóch pierwszych oesach wcale nie było takie oczywiste. Pierwszymi liderami rajdu byli bowiem Sebastian Ciuła i Paweł Kołasiński. Ta sytuacja zmieniła się po prologu. Przy zjeździe z prologu Sebastian żalił mi się, że chyba jeszcze nie przywykł do swojego nowego auta, bo na śliskich łąkach nad brzegami Sanu Chevrolet tańczył jak chciał. – Pewnie coś popsułeś, przecież Ty psuj jesteś… - zażartowałam z nutką zupełnie niezasłużonej przez Sebę złośliwości. Niestety okazało się, że wykrakałam… Gdy pod koniec dnia przechodziłam przez serwis, Paweł mnie złapał za rękaw i pokazując palcem na dolną część auta powiedział: - Patrz, półoś się urwała… Nie dziwne, że auto latało jak głupie, skoro jechaliśmy na samym tyle… - no czyli miałam rację, psuj! Choć chłopakom życzyłam jak najlepiej, to wyszło jak najgorzej – w sobotę sytuacja z półosią się powtórzyła, przez co panowie z Unitest Rally Team nie dotarli do mety: - Dwa razy się nam uszkodziła półoś, straciliśmy przedni napęd, co w warunkach poligonowych jest sporym utrudnieniem, bo uniemożliwia jazdę po takich wielkich piaskach. To jest bardzo irytujące, bo czujemy, że możemy pojechać szybko tym samochodem, ale ciągle przytrafiają nam się takie niespodziewane historie, które nam to uniemożliwiają– mówił po rajdzie zasmucony Sebastian. Jeszcze bardziej zasmuceni mogli być Piotr Gadomski i Tomek Widera, których „Cukiereczek”, choć już po gruntownych poprawkach po Baja Drawsko, znów objawił choroby wieku dziecięcego i zbuntował się już na pierwszym oesie. Choć „Renówka” w kolorze czerwonego wina, w przeciwieństwie do pomarańczowego Chevroleta, pięknie się spisała na prologu, wykręcając drugi czas w stawce TH. Był to jednak tylko „łabędzi śpiew” tego uroczego autka, bo w sobotę ponownie odmówiło współpracy, przez co kolejny rajd Piotr i Tomek muszą zaliczyć do tych, o których należy jak najszybciej zapomnieć. Również Grzesiek Marciniak i Krzysiek Tomczuk będą chcieli zapomnieć o tegorocznej Baja Carpathia, bo i ich Navarę ten rajd pokonał. W grze pozostały zatem 3 załogi, które skompletowały podium. Najszybsi byli wspomniani Krzysiek Antończak i Andrzej Mańkowski, zaś drugie miejsce „wyjechali” sobie Olek „Fazi” Szandrowski i Rafał Płuciennik. Spokojnie do mety podążało także Pajero rodzinnej załogi Hani i Adama Sobota i ta spokojna jazda zaprocentowała 3. miejscem mamy-kierowcy i syna-pilota.

Strategia spokojnej jazdy bez podejmowania zbytniego ryzyka opłaciła się także startującym w grupie OPEN Karolowi Mazurowi i Pawłowi Ścibiorowi. Już na pierwszym oesie „polegli” Krzysiek Biegun i Tomek Dołhan, których Patrol na serwisie okrutnie kopcił przy próbie odpalenia go. Z kolei w sobotę zbuntowała się Toyota Tacoma Huberta Odejewskiego i Karola Zygmunta. Tymczasem Karol i Paweł w dobrych nastrojach dotarli do mety: - My tak spokojnie, taś-tasiem, żeby poczciwe Pajero się nie rozpadło, a tu taka niespodzianka – mówił mi na wjeździe do parc ferme nieco zdziwiony, ale zadowolony Karol. Dodajmy, że taką niespodziankę panowie sprawili sobie już po raz drugi w tym roku, gdyż puchary za zwycięstwo w Baja Carpathia dołączyły do tych „wazoników”, które panowie zdobyli za wygraną w Baja Drawsko. Wygląda więc na to, że „w tym szaleństwie jest metoda”...

RPPST

Japa, czyli niejaki Jacek Soboń, w tym sezonie ewidentnie szuka coraz nowszych wyzwań. Rywalizacja z koleżankami i kolegami pucharowiczami najwyraźniej mu już nie wystarcza. Przypomnijmy, że ubiegły rok rysował mu się w kratkę – to wygrana, to awaria. Konstruktor i były pilot, Mariusz Borowski zwany Borówą dobrze przepracował zimę i Zjeeb (oficjalnie Vitara, choć nie bardzo wiem, w którym miejscu), przynajmniej na razie, nie sprawia większych problemów, dzięki czemu Japa i jego nowy pilot Kacper Jeneralski, mój kolega po fachu, mogą się cieszyć naprawdę szybką jazdą oraz pucharkami. Ewentualnie sprawdziło się stare porzekadło „Borówa z wozu, koniom lżej”. Czy jakoś tak. Jak jednak wspomniałam, Japę już po wygranej w Drawsku znudziło chyba trochę ściganie się ze stawką RPPST: - Jaki czas miał Zapletal? O ile byłem wolniejszy? – takie pytanie na PKCu ze strony Japy jakoś mnie nie zdziwiło. Szybko zerknęłam w wyniki, które tradycyjnie na bieżąco śledzę i udzieliłam stosownej odpowiedzi. Zrozumiałam jednak, że Japa znalazł nowy cel w życiu. No, przynajmniej w tym rajdowym życiu. I ten cel konsekwentnie starał się realizować przez całą Carpathię. Najlepsza okazja nadarzyła się na prologu – Mirek: 7:01, Japa: 6:59… - No, stary! Gratulacje!– pofatygowałam się na serwis, by osobiście złożyć wyrazy uznania koledze. – Ale czego? – Jacek udał zdziwienie. – No jak to czego??? 2 sekundy! Szacun! Ale… powtórz to jutro, he he – podpuszczałam. Chyba oboje równie sceptycznie podchodziliśmy do perspektyw powtórki prologowego sukcesu, jednak patrząc na międzyczasy na sobotnich odcinkach… Tak czy inaczej pewne było, że jeśli tylko Zjeeb się nie zbuntuje, to kolejne pucharki załoga Jacek Soboń / Kacper Jeneralski za triumf w RPPST ma murowane. I tak też się stało – wygrali w S1-3000, S1 i generalce. Oczy natomiast przecierałam ze zdziwienia, patrząc, kto zajął 2.miejsce w S1-3000. A właściwie co, bo temu pojazdowi jakoś nie wróżyłam spektakularnego sukcesu. Okazało się jednak, że Dacia Duster to całkiem zacna rajdówka, bo właśnie o niej mowa. Na jej pokładzie znajdowali się bardzo sympatyczni panowie, Grzesiek Brochocki i Krzysiek Kryger. Do dziś zachodzę w głowę, o co im chodziło, gdy zajeżdżając na nasz PKC za każdym razem pytali: - I co z tym obiadem? Czy ja im coś naobiecywałam??? Bladego pojęcia nie mam… Jednak nie pozostaję głucha na takie pytania, w dodatku zadawane z uśmiechem od ucha do ucha, więc na wjeździe na parc ferme uraczyłam chłopaków jedyną formą pożywienia, jaką posiadałam, czyli ciastkami. Chyba udało mi się nawet ich tym nieco zaskoczyć. Choć nie tak, jak oni zaskoczyli mnie, zajmując wspomniane 2. miejsce w grupie S1-3000, 6. w S1 i 8. w generalce. Nie omieszkałam zresztą przyznać się Grześkowi i Krzyśkowi do tego, że w nich, a właściwie w ich żółty pojazd nie wierzyłam i że w związku z tym składam samokrytykę oraz szczere gratulacje. Na Zjeebie i Dacii kończy się lista aut, które startowały w grupie S1-3000. Wśród „potworów”, czyli pojazdów z grupy S1+3000 z kolei najlepiej z wymagającymi trasami Baja Carpathia poradziła sobie Toyota Land Cruiser należąca do Janusza Ellerta i Tomasza Kwaśniewskiego – to właśnie oni triumfowali w tej grupie, zaś w całej S1 oraz generalce zajęli 2. pozycję, ze stratą nieco ponad 11 minut do Jacka Sobonia i Kacpra Jeneralskiego. Na pucharki za 2. miejsce w S1+3000, 3. w S1 i 3. w generalce załapali się natomiast panowie Gołkowie, czyli Tomek i Filip oraz ich kolorowy, „bezciśnieniowy” Wrangler, który znowu dostarczył swojej załodze przygód, choć w przeciwieństwie do Drawska, tym razem nie „zwybuchował” się całkowicie. 3. lokata w S1+3000 to z kolei druga na podium tej grupy Toyota Land Cruiser – jechali nią Tomek Wojtyra i Grzesiek Maliński. Warto jeszcze wspomnieć o nowej w Pucharze (Carpathia była ich drugim rajdem, debiutowali w Drawsku) załodze Eljot Team, czyli Pawle Liczyckim i Grześku Komarze, którzy przeprawowego Grata testują w warunkach cross country. Testy te wcale nie idą lekko, czego Carpathia była dobitnym dowodem. – Nasz pierwszy dach w Pucharze! – obwieścił – raczej z uśmiechem niż łzami – Grzesiek, gdy przyjechali na parc ferme po ostatnim sobotnim odcinku. – Jaki dach? Przecież nie ma śladu… - zdziwiłam się nieco. Po dokładnych oględzinach Grata dostrzegłam jednak drobne oznaki tego, co się chłopakom przydarzyło na OS4. A tak tę przygodę relacjonował Grzesiek na Facebooku: - Do ostatniego etapu wystartowaliśmy zmotywowaniu i skoncentrowani. Od samego początku Paweł jechał bardzo szybko i pewnie, wyciskając z Grata wszystko co można było. Jednak na 7 km przed końcem mieliśmy odcinek prostej pokrytej tarką, most wpadł w takie drgania, że wystąpił efekt SHIMMY, uderzenia były tak duże i tak silne, że Paweł był zmuszony puścić kierownicę. Samochód zaczął skręcać w prawo, jednak w taki sposób, że po sekundzie sunęliśmy bokiem do kierunku jazdy. W tym momencie już wiedziałem, że nic dobrego z tego nie będzie, chwilę później leżeliśmy już na dachu. Jedyne co mogliśmy zrobić to obserwowaliśmy mijające nas samochody. Po ok. 30 min pojawiła się ekipa media JAPA TEAM, która pomogła postawić nam samochód na koła.(DZIĘKI!!!) Auto odpaliło i dojechaliśmy do końca rajdu. Trzeba powiedzieć więcej – nie dość, że dojechali do końca rajdu, to jeszcze uzyskali całkiem niezły wynik: 4. miejsce w S1+3000, 5. miejsce w S1, 7. w generalce. Co więcej, byli jedną z zaledwie 8 pucharowych załóg, które ukończyły wszystkie oesy Baja Carpathia. Ta sztuka nie udała się natomiast innej załodze w gratopodobnym pojeździe zwanym Rumburakiem, czyli moim mocno zakręconym, ale bardzo sympatycznym znajomkom z dawnych przeprawowych czasów, Jarkowi Andrzejewskiemu i Maćkowi „Koparze” Radomskiemu. Wiem, że chłopaki potrafią szybko jeździć, ale wiem również, że Rumburak to kapryśny pojazd i w przeciwieństwie do jego załogi nie zawsze ma ochotę walczyć z terenem i konkurencją. Zbuntował się w Drawsku, zbuntował się też w Stalowej Woli. Występ na Baja Carpathia panowie z Walterteam tak podsumowali: - No niestety ponownie, było bardzo dobrze, pierwszy dzień mogliśmy pojechać jeszcze szybciej, ale testowaliśmy nowy reduktor i nie mogliśmy przekroczyć 137 km/h ,a było dużo prostych, gdzie można było iść do bólu. Do drugiego dnia podeszliśmy walczyć o czołowe lokaty, ale na dojazdówce do os nr 3 wybuchł nam nowy, wzmacniany, wał przedni. Spóźniliśmy się na start, potem próbowaliśmy przejechać oes na samym tyle. Mordęga to mało, tylno napędowy Rumburak kopał się na piaszczystych pasach, gryząc grunt agresywnym simexem . Grzęźliśmy często w miejscach, gdzie nie było nawet do czego przypiąć liny. Ponieważ trafienie na prędkości w śliską trasę na samym tyle też było wyzwaniem, niestety wynik poszedł w … - w piach, zapewne. Jeszcze gorzej rzecz się miała z Robertem Obroślakiem i Andrzejem Boguniem, którzy na Carpathii po raz pierwszy zaprezentowali w pucharowych zmaganiach swoje nowe dzieło, czyli Mercedesa ML Rally (jedno z najbardziej oryginalnych aut w RPPST, ładne ). Chłopaki spod szyldu Militarne 4x4 Rally Team przez 3 pierwsze oesy udowadniali, że ta furka jest nie tylko ciekawa, ale i ma rajdowy potencjał – po tych 3 odcinkach zajmowali 3. miejsce w całej stawce RPPST. A potem przyszedł ostatni oes… - Niestety, na 30 kilometrze ścięliśmy sworzeń wahacza górnego, wypięła się półoś, która pozrywała przewody hamulcowe. Stanęliśmy bez napędu, hamulców i z uszkodzonym układem kierowniczym. To był dla nas koniec rajdu... Ale nie dla Andrzeja. Gdy ja, (Robert) pojechałem z ludźmi z obsługi technicznej po samochód serwisowy, Andrzej (nie wiem jakim sposobem) wpiął półoś do dyferencjału, spiął pasem wahacz ze zwrotnicą i bez hamulców kontynuował jazdę - zeznawał Robert na Facebooku. Potwierdzam – chłopaki stawili się na wjeździe na parc ferme, dzięki czemu zostali sklasyfikowani w rajdzie – 6. miejsce w S1+3000, 8. w S1 i 12. w generalce.

A w S2, zwanej nieoficjalnie „Pucharem Pajero”, wygrało… Pajero. Co wcale nie jest takie oczywiste, bo przypomnijmy, że Baja Drawsko w grupie S2 wygrał jedyny w tej stawce Nissan Patrol Sebastiana Matyszczuka i Rafała Grzywacza. Na Baja Carpathia ten „pajerakowy” szyk także zaburzył „rodzynek” w postaci Patrola, tyle, że ten wiózł Irka Sławińskiego i Pawła Mroczkę. Tej „patrolowej” załodze jednak nie udało się „wbić” na podium grupy S2, ani nawet ukończyć rajdu. Naturalną koleją rzeczy więc całe podium „Pucharu Pajero” zajęły Pajero. Dwa pierwsze miejsca zajęły załogi teamu Rajdos Ekipos, które po raz kolejny stoczyły ze sobą bratobójczą walkę. Tym razem szybsi okazali się Michał „Golon” Goleniewski i Mateusz Król, którzy zwyciężając w grupie S2 wyrównali rachunki z rajdem Baja Carpathia: - Chcieliśmy się z nim rozprawić, bo w zeszłym roku tutaj wybuchł nam silnik i troszkę się paliliśmy, w związku z tym postanowiliśmy go wygrać i cel zrealizowaliśmy, mimo wielu przeciwności, bo jechaliśmy bez wspomagania, bez hamulców, bez paru rzeczy. No ale jakoś się udało. I nasza druga załoga na drugim miejscu wylądowała, więc bardzo zadowoleni jesteśmy– mówił Michał. Tą drugą załogą Rajdos Ekipos, która zajęła 2. miejsce w S2, byli oczywiście panowie Krzywkowscy, Darek i Bartek. Z kolei na 3. miejscu znalazła się jedyna na tym rajdzie w S2 załoga damsko-męska (lub, jak kto woli, męsko-damska – równouprawnienie ponoć mamy), a mianowicie Rafał Romaldowski i Monika Mikiel. Załodze tej nie udało się ukończyć pierwszego oesu, ale – jak widać – tę stratę odrobili, wskakując w ten sposób na podium w S2. Co więcej, znaleźli się w Top10 całego RPPST, a konkretnie na 10.miejscu, a to w przypadku seryjnego Pajero wcale nie było łatwym zadaniem – wystarczy powiedzieć, że spośród 22 załóg sklasyfikowanych zostało 17, zaledwie 11 udało się pokonać oba sobotnie oesy, zaś wszystkie odcinki przejechało tylko 8 załóg. A to tylko potwierdza, że lekko na tym rajdzie pucharowicze zdecydowanie nie mieli.

PPRB

Jeśli ktoś mnie posądza o jakieś konszachty z zawodnikami PPRB lub ich o konszachty ze mną, to… ma rację A przynajmniej wiele na to wskazuje. To chyba przez tę wyjątkowo rozrywkową atmosferę, jaka panuje wśród nich także na PKCach, a mnie się udziela. Zresztą trudno, żeby się nie udzielała, kiedy zawodnik wraz z kartą drogową podaje mi sosnowe gałązki, które przy towarzyszącym im uśmiechu zdają się piękniejszymi kwiatkami niż naręcze róż czy innych takich standardowych zielsk. A takich kwiatków od zawodników PPRB (dominowały tu załogi UTV) nazbierałam cały wazon. Trudno więc nie ulec czarowi tej rajdowej „lekkiej kawalerii”, toteż zwykle ulegam. Przykład numer 1: - W poprzednim artykule zapomniałaś napisać o najlepszym pilocie UTV, czyli o mnie – wypominał mi na Baja Carpathia Michał Pielużek. Grzebię w pamięci i faktycznie nie mogę sobie przypomnieć, żebym coś o Michale pisała. – Sorki, poprawię się! – zapewniam. No to piszę Co prawda Nikodemowi Suzinowi i Michałowi Pielużkowi niespecjalnie się powiodło na Carpathii (7. miejsce wśród UTV), ale nie znaczy to, że nie mogę napisać o Michale, że jest najlepszym pilotem UTV. Mogę. Bo każdy pilot, każdy zawodnik, który podejmuje się startów w rajdach terenowych, jest najlepszy. Przynajmniej w moich oczach. A ja im wszystkim na rajdach jak najlepiej życzę. I czasem mi się udaje komuś tymi życzeniami przynieść szczęście, być dobrą wróżką. Oto moich konszachtów z zawodnikami PPRB przykład numer 2. Malutka, drobniutka kobietka, ale niezwykle waleczna – Agata Stefaniak, kobiecy rodzynek w stawce PPRB na Baja Carpathia.Postawiła w tym sezonie na solidną naukę nawigacji, a to prędzej czy później musiało zaprocentować. Zwłaszcza w połączeniu z jej sercem do rywalizacji. – PPRB mega bez szału – pisała mi na Facebooku po opublikowaniu list startowych do Baja Carpathia. – Spójrz na to z tej strony – masz większe szanse na pudło – odpisałam, bo ja się wszędzie doszukuję plusów i staram się innych takim spojrzeniem zarażać. Wiem jednak, że dla Agaty ważne jest przede wszystkim zdobywanie doświadczeń i sama frajda z jazdy, zatem nie zdziwiło mnie, kiedy odpowiedziała mi, że nie ma parcia na pudło. – Za to ja bym Cię chciała na podium zobaczyć – skomentowałam, pełna wiary w to, co piszę. Agatka skwitowała to słowami: -Spokojnie, kiedyś przyjdzie na to czas. W jakimś innym poście facebookowym napisałam jej, że sukces przyjdzie szybciej niż myśli. I miałam rację! – A nie mówiłam???– tak skomentowałam jej 3. miejsce w Q2 zajęte na Baja Carpathia. Cieszyłam się z jej sukcesu, jakbym sama ten pucharek zdobyła. Bo przecież jej to wywróżyłam, no nie?

No dobra, teraz do rzeczy, czyli co kto sobie wywalczył w Stalowej Woli. Teoretycznie w najbardziej komfortowej sytuacji byli motocykliści – z racji tego, że startowało tu ich tylko dwóch, wystarczyło dojechać do mety, by mieć zagwarantowane miejsce na podium w swojej grupie. Podkreślmy – teoretycznie, bo w rajdach terenowych teoria i praktyka często chadzają innymi trasami. I tak też było tym razem. Do starca teorii z praktyką podczas Baja Carpathia stanęli Krzysiek Jarmuż – doświadczony zawodnik i faworyt tej rozgrywki, oraz niesamowicie pogodny posiadacz imponującego pomarańczowego irokeza, Piotrek Zawiliński. Historia zna już takie przypadki, kiedy faworyt nie wygrywał, ale tym razem tak się nie stało – pewnie po swoje zwycięstwo zmierzał Krzysiek, zaś Piotrek „poległ” na pierwszym z sobotnich oesów, tracąc niestety w ten sposób szanse na pucharek i punkty do klasyfikacji rocznej.

Więcej niespodzianek podczas Carpathii było w stawce quadów „osiek”. Trasa pokonała Raptora jednego z faworytów w Q2, Piotra Serbistę. Do mety nie dotarł także Krzysiek Pankowski. Zwycięstwo natomiast także nie przypadło w udziale pozostałemu w walce faworytowi, Maćkowi „Albinowi” Albinowskiemu – jego plany ataku na 1. miejsce na ostatnim oesie pokrzyżował dziurawy bak. Co prawda bak udało się pokleić, ale szans na wygraną nie. Natomiast pech Albina dał możliwość wielkiej radości jego młodszemu koledze, Adrianowi Janikowi. Radości tym większej, że zeszłorocznej Carpathii Adrianowi nie udało się ukończyć, w dodatku „pożegnał” się wtedy z rajdem w bardzo niesympatyczny sposób, bo solidnym upadkiem. Teraz wyrównał on rachunki z tymi zawodami z nawiązką, a tak na Facebooku cieszył się ze swojego zwycięstwa: - Cóż dodać, nie ukrywam tego, że jestem bardzo zadowolony i bardzo zmęczony, ale daliśmy rade wraz z tatą! Był to mój najcięższy rajd w życiu i tym bardziej cieszy to, że został ukończony z bardzo dobrym wynikiem. 1 miejsce na Baja Carpathia, uwierzcie, nie jest proste do zdobycia, ale tak zwycięstwo jak dziś mi jeszcze nie smakowało !! Maćkowi Albinowskiemu, który zajął 2. miejsce, na pocieszenie pozostała więc satysfakcja z uszczęśliwienia młodszego kolegi. Oraz koleżanki, Agaty Stefaniak, którą wspierał w nauce pracy z roadbookiem, która zaprocentowała tym, że mogła się cieszyć swoim pierwszym podium w rajdach baja. Tuż za podium natomiast znalazł się Przemek Pawłowski i mimo zdobycia najbardziej nielubianego przez sportowców 4. miejsca, także on miał powody do radości – poza powyższą trójką bowiem jeszcze tylko on w Q2 został sklasyfikowany w rajdzie, a to oznacza cenne punkty w klasyfikacji rocznej.

Gdzie dwóch Lindnerów się bije, tam Pieron korzysta – tak najkrócej można by określić walkę na Baja Carpathia w grupie Q4. No, w dużym skrócie, bo o miejsce na podium walczyli również Remigiusz Kusy i Piotr Ceklarz. Jednak to rozrywkowi bracia Arek i Radek Lindner planowali – i to aż do ostatniego odcinka skutecznie – zagarnąć dla siebie dwa pierwsze miejsca. Być może by im się ta sztuka udała, gdyby się nie pogubili. Zespół braci Lindnerów, Kingsquad Lindner Bros, na Facebooku tak opisywał sytuację Arka, który po 3 oesach był liderem rajdu: - Niestety w 3/4 rajdu na końcowym etapie drobna usterka instalacji uniemożliwiła skuteczne nawigowanie i zmuszony był poświęcić, wypracowaną przez dwa dni rajdu przewagę i poczekać na zawodników jadących za nim, w celu dookreślenia kursu dalszej drogi, co wpłynęło na całą klasyfikację końcową - ale taki jest urok tego sportu :) Skłonna jestem twierdzić, że awarii również uległa ręka Arka, która nie przewijała roadbooka, ale jak zwał, tak zwał Zresztą u znacznej części quadowców widziałam roadbook zatrzymany tuż za startem – to chyba jakaś klątwa większości quadowców ;) A przynajmniej u nich widać, czy roadbook był używany, czy jego czytanie skończyło się tuż za startem. Trzeba w tym momencie podkreślić, że takiemu stanowi rzeczy nieco sprzyjają też organizatorzy, którzy na tyle szczegółowo oznakowują trasę, że roadbook w zasadzie staje się zbytecznym wyposażeniem pojazdu. I jedni z takiego ułatwienia korzystają, inni nie. I jednym w obu przypadkach się udaje, innym nie. Arkowi – po raz drugi w tym roku – się nie udało. No, może na Baja Carpathia po części tak, bo załapał się na podium, ale zamiast najwyższego na najniższy stopień. Oczko wyżej zmagania zakończył jego brat Radek, którego, mimo pogubienia się samemu, Arek wyprowadził na właściwą trasę. Tymczasem dość niespodziewanie, wykorzystując problemy „braciaków”, z 4. pozycji zajmowanej po 3 odcinkach na ostatnim oesie zaatakował doświadczony i opanowany Andrzej Pieron. Wygrał ten oes, a jednocześnie cały rajd. Można? Można! Warto dodać, że Andrzej w ten sposób sprawił sobie ciutkę spóźniony, ale za to wspaniały prezent na urodziny, które obchodził 3 dni wcześniej.

To w końcu musiało się zdarzyć! Mam na myśli zwycięstwo wśród UTV młodych gwiazd tej kategorii, czyli Mateusza Budziło i Tomka Walocha. Musiało, bo zapowiadało się na to już w Drawsku, gdzie ten wesoły duet był najszybszy w swojej kategorii, ale z powodu błędu nawigacyjnego „pogrzebał” swój pierwszy triumf. Co się odwlecze, to nie uciecze, a chłopaki na Baja Carpathia dali z siebie wszystko, by nie uciekło i udało się. Rywalom praktycznie nie dali szans – sklasyfikowani na 2. pozycji zwycięzcy Baja Drawsko, Łukasz Szymczak i Artur Janowski (jedyna załoga nie-Polarisa, jeżdżą bowiem Can-Amem) stracili do nich łącznie aż 23:20, gdyż tym razem to im w udziale „przypadła” kara w wysokości 15 minut. Ale to jeszcze nic – Mateusz i Tomek byli najszybsi nie tylko wśród UTV, ale i w całej stawce PPRB! A tak się z tego faktu cieszył ex-pilot, a obecnie kierowca Polarisa, Mateusz Budziło: - Oficjalnie :Dpierwsze miejsce w klasie UTV oraz pierwsze miejsce w generalce, co znaczy, że mieliśmy lepszy czas od motocykli oraz wszystkich quadów:) Dzisiejszy drugi odcinek był niesamowicie wymagający, dużo wystających korzeni, wyrwanych kostek brukowych oraz koleiny głębokie na 80cm! Sprzęt spisał się bezbłędnie! Długie i dokładne przygotowania sprzętu przyniosły efekty :) Zastanawiam się, z czego Cybul spawa swoje wahacze, że wytrzymują taką katorgę. Generalnie bardzo zadowoleni, z pierwszym miejscem wracamy do domu i szykujemy sprzęt na Baja Czarne! Podium tej najliczniejszej grupy w PPRB (startowało aż 9 pojazdów, 7 zostało skalsyfikowanych) uzupełnili wspomniani Łukasz Szymczak i Artur Janowski, zdobywcy 2. miejsca, oraz Artur Pesta i Przemek Budka, którzy wywalczyli sobie 3. lokatę. Warto wspomnieć, że dużo lepszy start niż w Drawsku zaliczyli na Carpathii „polscy Francuzi”, czyli startujący w Barwach Grupy4x4, a zarazem 4fun Rally Team Christophe Courtin i Frederic Fontaine – tym razem udało im się osiągnąć metę (w Drawsku nie zostali sklasyfikowani), choć dwugodzinna kara za przekroczenie limitu spóźnień dała im 6. miejsce. Nie można też nie napomknąć, że Fred potrafi nieźle zmylić ludzi, w tym także sędziów, swoją świetną polszczyzną – czasami trzeba się nieźle wsłuchać w to, co mówi, by rozpoznać francuski akcent tego sympatycznego pilota. A propos pilotów – Michał Pielużek, w Czarnem kwiatki poproszę ;)



AM

Fot. Igor Kohutnicki ADHDfoto

<< powrót
Dodaj do:





X